poniedziałek, 28 maja 2018

Recenzja - "Pierwszy Róg" Richard Schwartz



Moja przygoda z fantastyką rozpoczęła się niedawno, więc pisząc o „Pierwszym rogu” nie opowiem o nawiązaniach, oryginalności lub jej braku, ale przeczytacie o tym, co w tej książce sprawiło, że mam ochotę w ten gatunek się zagłębić. 

Praktycznie od początku do końca akcja toczy się w karczmie przy głównym szlaku handlowym świata, który nie jest dobrze znany przez bohaterów, a co dopiero przez czytelnika. W książce nie znajdziemy żadnych dodatkowych mapek ani planów, musimy więc polegać na skąpej wiedzy mieszkańców tego tajemniczego świata. Enigmatyczny Havald, elfka Leandra, mroczna elfka Zokora, porywczy i nieprzewidywalny Janos, Baron a także Gospodarz karczmy wraz ze swoimi córkami to tylko część z uwięzionych przez wielką śnieżycę postaci. Przed nimi kilka mroźnych nocy, podczas których będą walczyć o swoje życie, honor, a może nawet o uczucia. Pomoże im spryt, odwaga, mądrość a przede wszystkim umiejętnie stosowana magia. Nie obejdzie się bez kilku mieczy, które nie są w tym przypadku zwykłą bronią do walki wręcz. Jakie mają właściwości – nie zdradzę, przeczytajcie sami.

Zagadki i tajemnice nie są być może ekstremalnie zawiłe, może nawet wprawny czytelnik fantasy uzna je za sztampowe, ale mi bardzo przypadły do gustu. Niezłe dialogi doprawione szczyptą kąśliwego humoru, słownych potyczek pomiędzy płciami sprawiły, że nieraz zaśmiałam się szczerze podczas lektury – czego nie gwarantuję innym czytelnikom. Wszak nie od dziś wiadomo, że każdego bawi coś innego. 

Jeśli chodzi o bohaterów, to moim zachwytom nie było końca. Szczególnie do gustu przypadła mi Zokora – cóż, zawsze w literaturze miałam słabość do postaci ironicznych i z pozoru wyrachowanych, a skrywających pod tym płaszczem jakąś tajemnicę. 

Rozwój wydarzeń pod koniec książki spełnił swoje zadanie – mam ochotę natychmiast sięgnąć po następną część. Niestety nie wiadomo jeszcze jak długo będę musiała na nią czekać. Niemniej polecam zarówno fanom fantasy jak i raczkującym w tym temacie żółtodziobom.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Impresja pierwsza



Na twarzy miał spokojny uśmiech, choć spojrzeniem darzył mnie wzburzonym. Epatował wzniosłym buntem, stanowczą, lekko drwiącą niezgodą, niewypowiedzianą wiarą. Wewnętrzna deliberacja w jego ostrych źrenicach, ziarniste przemyśliwanie. Nie utknął we wspomnieniach. To projekcje pękły. Słyszał w ich szczelinach zniekształcone echo własnego ciała. Awaria fonii i wizji. Triumf kinestezji. Grunt, to znać swoje położenie, choćby żadna mapa nie obejmowała tych współrzędnych, żaden inny umysł nie mógł go odnaleźć. Nie wiem czy próbował się otworzyć. Zapewne nie chciał nawet, bo to tak, jakby stanąć w negliżu przed lustrem i oglądać każdą swoją perfekcyjną niedoskonałość. Wstydził się może, a przecież nie było czego. Każde to drobne zachwianie, wątpliwość czy nawet, powiedzmy na wyrost, ułomność składa się na człowieczeństwo. A tym ono pełniejsze, im bardziej te bariery próbujemy pokonać. Zmuszony do tego jednak, niczego by nie doświadczył, przetrwałby jedynie krępujący moment zaciskając wargi, a wzniesione kąciki ust opadłyby wyrażając dezaprobatę dla mojego nacisku.

Postanowiłam więc milczeć, choć dławiłam się własnymi myślami. Nie pierwszy raz z resztą dałam mu odrobinę przestrzeni kosztem nadmiaru piętrzących się słów, mających wyrazić coś ponad to, co mógł wyczytać z moich oczu. Nadzwyczaj naiwnym z mojej strony było tak przeceniać werbalność. Mimo to, czułam wtedy, jak kiełkowała we mnie chwilowa uraza do tego, który nie udzielił mi ośmielającego wsparcia. A ileż myśli potrafi przewiercać duszę na wylot przez kilka minut napiętego milczenia. Nie pozostawiają nawet skrawka z jej swobody i niewymuszonej tkliwości. To cisza z rodzaju tych, których nie da się oswoić - przynosi więcej pełnego rozpaczy krzyku niż oczekiwanego od ciszy ukojenia. Nigdy nie było jej między nami w takiej postaci, a i w tamtej chwili zdawała się być nierzeczywista, niemożliwa, jakby ktoś podrzucił ją nam przez pomyłkę. Zwykle nasze milczenie przynosiło wewnętrzny spokój, poczucie równowagi, długo oczekiwane wytchnienie czy nawet głęboko odczuwaną ulgę. Odbijałam się w nim jak promień słońca w tafli wiosennej kałuży niezmąconej podmuchem wiatru. Nasza cisza dawała poczucie zapomnianej już akceptacji. Oddech pełną piersią, bez separowania tego, co gorsze, niepotrzebne. Wydawałam się sama sobie lepsza, znikały wszelkie skazy, nawet te najbardziej wyraźne. Kwintesencja piękna. Cierpliwie nasłuchiwałam jej każdego dnia, a pozbawiona jej, nie do końca wiedziałam, czy mam jeszcze w ogóle na co czekać.

Wbrew sobie obwiniałam go o to raniące, zimne milczenie. O to, że odbiera mi możliwość bycia atrakcyjniejszą wersją siebie. I oto objawił się mi się paradoks. Chciałam być lepsza – pokazałam najczystszy egoizm. Jeśli dobrze go znam, to prawdą jest, że doskonale to wyczuwał, bo jego wzrok zaczął przygasać, zniknęła niezniszczalna dotąd iskra, która tak bardzo mnie inspirowała i napełniała milionem szamoczących się, niekontrolowanych emocji. Przekonałam się, że raz zaakceptowany chłód wprasza się coraz częściej i częściej, zostaje na coraz dłużej, nie odczuwając wcale, że nie jest mile widziany.

Starałam się nie wracać myślami do przeszłości, bo wiodły one jedynie w meandry wspomnień, w których nie sposób byłoby się teraz odnaleźć. Założenie, że to, co było, stanowiło niezaprzeczalnie coś wartościowego, pięknego i niezwykle trwałego, zaczęłam odczuwać jako błędne, rozedrgane widziadło, wymysł spragnionej duszy. Z drugiej strony - nie chciałam i nadal nie chcę w ten błąd uwierzyć. Mogłam się mylić we wszystkim, ale nie mogło sprowadzić mnie na manowce tak intensywne poczucie, że istnieją więzi, których nie trzeba budować, ani specjalnie podtrzymywać. Które wystarczy odkryć, a one są i będą zawsze. Wbrew wszystkiemu, co kotłuje się w mojej głowie, ciągle bardzo mocno to czuję. Nadać tym więziom miano, narzucić formę, to jakby pogwałcić wszystko, co najbardziej niewinne i najpiękniejsze. Przychodzą chwile, kiedy myślę, że tak właśnie zrobiliśmy - mniej lub bardziej świadomie poddaliśmy się wzorcom, które tak zażarcie krytykowaliśmy. Hipokryzja na najwyższym poziomie. Chciałabym pokornie wyszeptać, że wina jest po mojej stronie, że na moje życzenie tkwimy teraz na przemian, to w niezręcznym milczeniu, to w bezsensownym potoku słów. Jestem nawet niemal zupełnie pewna, że tak właśnie jest. Brak mi jedynie przekonania, że wyrażenie tego na głos cokolwiek zmieni. Czy warto wypowiadać coś, co nie przyniesie absolutnie żadnych skutków, żadnych zmian, co rzucone w powietrze rozpłynie się, nie pozostawiając najmniejszego po sobie śladu?

Upodobałam sobie to nasze milczenie, ale gdy je przerywałam, mówiłam bardzo dużo. Mówiłam ciągle, nieskładnie, brutalnie obchodząc się z formą, a jeszcze gorzej z treścią. Wypowiadałam frazę za frazą, choć rzadko jakiś sens wynikał z mojego mówienia. Na ogół tego żałowałam, kiedy już zdałam sobie sprawę ze swojej nieokiełznanej paplaniny. Może w tym leży sedno, może przegadałam wszystko, co mieliśmy dobrego. Krok po kroku budowałam potężną nadbudowę ze słów, długi most, który zamiast dwa brzegi łączyć, odpychał je od siebie coraz dalej, pogłębiając dzielącą je przepaść. Można na nim wyczytać różnorodne zdania, na każdy temat, o wszystkim, o czym tylko mówić może istota mało rozumna i zapatrzona w czubek własnego nosa tak bardzo, że nie widziała, jak wielkie zniszczenie siała w odległości nie większej niż na wyciągnięcie ręki. A z biegiem czasu coraz dalej, tam gdzie moja dłoń przestała sięgać.

Kolejne dni i tygodnie nie przyniosły nic, poza narastającym poczuciem beznadziei tuszowanej chwilowymi wzlotami, które były niczym innym jak ostatnim tchnieniem, ponurą odprawą, niechcianą nagrodą pocieszenia. To bardzo smutne, oglądać, jak destrukcji ulega coś, co dawało poczucie sensu. Może to nauczka, że należy szukać go gdzieś indziej, głębiej - lekcja, że zbyt wielką wagę przykładałam do relacji, za dużo myśli skupiałam wokół człowieka. Wydaje się ona jednak zbyt drastyczna, ażebym w ogóle mogła ją zrozumieć, nieprawdziwa, utkana z nici kłamstw i fałszywych ideologii.

Niejednokrotnie w porywie serca chciałam wykrzyczeć ten żal, który kłębił się we mnie i nie opuszczał mnie od długiego już czasu. Otwierałam usta, po czym następował wewnętrzny paraliż, niemożność znalezienia choćby jednego odpowiedniego słowa. Pozostała mi tylko nadzieja, że wciąż istnieje jakaś nić porozumienia, która pozwala mu to wszystko wiedzieć, choć i ona zaczyna powoli przygasać, a razem z nią jakaś część mnie samej.

poniedziałek, 10 lipca 2017

W. Gombrowicz, "Ferdydurke"



[...] istota ludzka nie wyraża się w sposób bezpośredni i zgodny ze swoją naturą, ale zawsze w jakiejś określonej formie i że owa forma, ów styl, sposób bycia nie jest tylko z nas, lecz jest nam narzucony z zewnątrz [...] Zawsze, bez przerwy szukamy formy i rozkoszujemy się nią lub cierpimy przez nią i przystosowujemy się do niej lub gwałcimy i rozbijamy ją, lub pozwalamy aby ona nas stwarzała.
W. Gombrowicz, Ferdydurke

Zastanawiasz się choćby chwilami, jaką część swoich myśli dzielisz z innymi? Do niedawna czułam się w nich odosobniona, oddzielona kloszem z hartowanego szkła, w którym ludzka ciekawość ryła płytkie rysy, ale nie zdołała nigdy wywołać choćby drobnego pęknięcia.  Ale przyszedł Ktoś, kto przyniósł ze sobą gwałtowną zmianę i szybko nauczył mnie, że odpowiedni człowiek szybko ujrzy szczeliny tak łatwo przez innych pomijane, że niemal zapomniane przeze mnie samą. Nauka ta jednak równie szybko została odsunięta, na rzecz tego, co wyuczone. Bądź czujna, nie obnaż się za bardzo, otworzysz się, a Cię wyśmieją. Przecież nikt nie zrozumie. Miał rację, że nie tak trudno odgadnąć, co komu chodzi po głowie. Zgodnie z tradycją musiałam negować, mimo że nie miałam argumentów. Ale to prawda -choćbym nie wiem jak bardzo samotna czuła się w swoich myślowych mirażach, ten, kto naprawdę chce, zobaczy wszystko jak na dłoni. Na palcach wkradnie się wtedy do głowy wstyd i przykucnie chowając się przed niespodziewanym odkrywcą. 

To oczywiste, że czujemy się obnażeni, obdarci z wszelkiej osłony, ale takimi nas właśnie stworzono. Metaforycznie nagimi. Wydałoby się, że żadna nagość dzisiaj nie zawstydza – jakże wielka to pomyłka! Żadna z dostępnych nie jest prawdziwa, każda ubrana w jakiś wzór, dostosowana do kanonu czy to urody, czy kultury – w zależności, o czym mowa. Tak nagle stanąć przed kimś z nagą myślą? Nie ubraną, nie przykrytą czy choćby nie okraszoną jakimś ozdobnikiem, wymijającym dodatkiem? Cóż, wielu może o tym marzy, ale w czyn wprowadzają nieliczni. Jeśli w ogóle znajdzie się jakiś śmiałek. Wymaga bowiem odwagi, żeby przede wszystkim samemu na siebie spojrzeć bez filtra odrzucającego defekty, elementy niespójne ze społecznym repertuarem. Przyjmując określoną rolę, szybko i niejako intuicyjnie odnajdujemy przypisaną do niej fasadę. Chcąc ucieczki brniemy z jednego odgrywanego dramatu w inny. 

I może rację miał Gombrowicz, że
…nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka.