Na
twarzy miał spokojny uśmiech, choć spojrzeniem darzył mnie wzburzonym. Epatował
wzniosłym buntem, stanowczą, lekko drwiącą niezgodą, niewypowiedzianą wiarą.
Wewnętrzna deliberacja w jego ostrych źrenicach, ziarniste przemyśliwanie. Nie
utknął we wspomnieniach. To projekcje pękły. Słyszał w ich szczelinach
zniekształcone echo własnego ciała. Awaria fonii i wizji. Triumf kinestezji.
Grunt, to znać swoje położenie, choćby żadna mapa nie obejmowała tych
współrzędnych, żaden inny umysł nie mógł go odnaleźć. Nie wiem czy próbował się
otworzyć. Zapewne nie chciał nawet, bo to tak, jakby stanąć w negliżu przed
lustrem i oglądać każdą swoją perfekcyjną niedoskonałość. Wstydził się może, a
przecież nie było czego. Każde to drobne zachwianie, wątpliwość czy nawet,
powiedzmy na wyrost, ułomność składa się na człowieczeństwo. A tym ono
pełniejsze, im bardziej te bariery próbujemy pokonać. Zmuszony do tego jednak,
niczego by nie doświadczył, przetrwałby jedynie krępujący moment zaciskając
wargi, a wzniesione kąciki ust opadłyby wyrażając dezaprobatę dla mojego
nacisku.
Postanowiłam
więc milczeć, choć dławiłam się własnymi myślami. Nie pierwszy raz z resztą
dałam mu odrobinę przestrzeni kosztem nadmiaru piętrzących się słów, mających
wyrazić coś ponad to, co mógł wyczytać z moich oczu. Nadzwyczaj naiwnym z mojej
strony było tak przeceniać werbalność. Mimo to, czułam wtedy, jak kiełkowała we
mnie chwilowa uraza do tego, który nie udzielił mi ośmielającego wsparcia. A
ileż myśli potrafi przewiercać duszę na wylot przez kilka minut napiętego
milczenia. Nie pozostawiają nawet skrawka z jej swobody i niewymuszonej
tkliwości. To cisza z rodzaju tych, których nie da się oswoić - przynosi więcej
pełnego rozpaczy krzyku niż oczekiwanego od ciszy ukojenia. Nigdy nie było jej
między nami w takiej postaci, a i w tamtej chwili zdawała się być
nierzeczywista, niemożliwa, jakby ktoś podrzucił ją nam przez pomyłkę. Zwykle
nasze milczenie przynosiło wewnętrzny spokój, poczucie równowagi, długo
oczekiwane wytchnienie czy nawet głęboko odczuwaną ulgę. Odbijałam się w nim
jak promień słońca w tafli wiosennej kałuży niezmąconej podmuchem wiatru. Nasza
cisza dawała poczucie zapomnianej już akceptacji. Oddech pełną piersią, bez
separowania tego, co gorsze, niepotrzebne. Wydawałam się sama sobie lepsza,
znikały wszelkie skazy, nawet te najbardziej wyraźne. Kwintesencja piękna.
Cierpliwie nasłuchiwałam jej każdego dnia, a pozbawiona jej, nie do końca
wiedziałam, czy mam jeszcze w ogóle na co czekać.
Wbrew
sobie obwiniałam go o to raniące, zimne milczenie. O to, że odbiera mi
możliwość bycia atrakcyjniejszą wersją siebie. I oto objawił się mi się
paradoks. Chciałam być lepsza – pokazałam najczystszy egoizm. Jeśli dobrze go
znam, to prawdą jest, że doskonale to wyczuwał, bo jego wzrok zaczął przygasać,
zniknęła niezniszczalna dotąd iskra, która tak bardzo mnie inspirowała i
napełniała milionem szamoczących się, niekontrolowanych emocji. Przekonałam
się, że raz zaakceptowany chłód wprasza się coraz częściej i częściej, zostaje
na coraz dłużej, nie odczuwając wcale, że nie jest mile widziany.
Starałam
się nie wracać myślami do przeszłości, bo wiodły one jedynie w meandry
wspomnień, w których nie sposób byłoby się teraz odnaleźć. Założenie, że to, co
było, stanowiło niezaprzeczalnie coś wartościowego, pięknego i niezwykle
trwałego, zaczęłam odczuwać jako błędne, rozedrgane widziadło, wymysł
spragnionej duszy. Z drugiej strony - nie chciałam i nadal nie chcę w ten błąd
uwierzyć. Mogłam się mylić we wszystkim, ale nie mogło sprowadzić mnie na
manowce tak intensywne poczucie, że istnieją więzi, których nie trzeba budować,
ani specjalnie podtrzymywać. Które wystarczy odkryć, a one są i będą zawsze.
Wbrew wszystkiemu, co kotłuje się w mojej głowie, ciągle bardzo mocno to czuję.
Nadać tym więziom miano, narzucić formę, to jakby pogwałcić wszystko, co
najbardziej niewinne i najpiękniejsze. Przychodzą chwile, kiedy myślę, że tak
właśnie zrobiliśmy - mniej lub bardziej świadomie poddaliśmy się wzorcom, które
tak zażarcie krytykowaliśmy. Hipokryzja na najwyższym poziomie. Chciałabym
pokornie wyszeptać, że wina jest po mojej stronie, że na moje życzenie tkwimy
teraz na przemian, to w niezręcznym milczeniu, to w bezsensownym potoku słów.
Jestem nawet niemal zupełnie pewna, że tak właśnie jest. Brak mi jedynie przekonania,
że wyrażenie tego na głos cokolwiek zmieni. Czy warto wypowiadać coś, co nie
przyniesie absolutnie żadnych skutków, żadnych zmian, co rzucone w powietrze
rozpłynie się, nie pozostawiając najmniejszego po sobie śladu?
Upodobałam
sobie to nasze milczenie, ale gdy je przerywałam, mówiłam bardzo dużo. Mówiłam
ciągle, nieskładnie, brutalnie obchodząc się z formą, a jeszcze gorzej z
treścią. Wypowiadałam frazę za frazą, choć rzadko jakiś sens wynikał z mojego
mówienia. Na ogół tego żałowałam, kiedy już zdałam sobie sprawę ze swojej
nieokiełznanej paplaniny. Może w tym leży sedno, może przegadałam wszystko, co
mieliśmy dobrego. Krok po kroku budowałam potężną nadbudowę ze słów, długi
most, który zamiast dwa brzegi łączyć, odpychał je od siebie coraz dalej,
pogłębiając dzielącą je przepaść. Można na nim wyczytać różnorodne zdania, na
każdy temat, o wszystkim, o czym tylko mówić może istota mało rozumna i
zapatrzona w czubek własnego nosa tak bardzo, że nie widziała, jak wielkie
zniszczenie siała w odległości nie większej niż na wyciągnięcie ręki. A z
biegiem czasu coraz dalej, tam gdzie moja dłoń przestała sięgać.
Kolejne
dni i tygodnie nie przyniosły nic, poza narastającym poczuciem beznadziei
tuszowanej chwilowymi wzlotami, które były niczym innym jak ostatnim
tchnieniem, ponurą odprawą, niechcianą nagrodą pocieszenia. To bardzo smutne,
oglądać, jak destrukcji ulega coś, co dawało poczucie sensu. Może to nauczka,
że należy szukać go gdzieś indziej, głębiej - lekcja, że zbyt wielką wagę
przykładałam do relacji, za dużo myśli skupiałam wokół człowieka. Wydaje się
ona jednak zbyt drastyczna, ażebym w ogóle mogła ją zrozumieć, nieprawdziwa,
utkana z nici kłamstw i fałszywych ideologii.
Niejednokrotnie
w porywie serca chciałam wykrzyczeć ten żal, który kłębił się we mnie i nie
opuszczał mnie od długiego już czasu. Otwierałam usta, po czym następował
wewnętrzny paraliż, niemożność znalezienia choćby jednego odpowiedniego słowa.
Pozostała mi tylko nadzieja, że wciąż istnieje jakaś nić porozumienia, która
pozwala mu to wszystko wiedzieć, choć i ona zaczyna powoli przygasać, a razem z
nią jakaś część mnie samej.